Każdy z nas wcześniej czy później konfrontuje się z kilkoma prawdami o ludzkiej kondycji, które trudno przyjąć bez oporu. Jedna z nich mówi o tym, że życie nieuchronnie prowadzi ku przemijaniu – że wszystko, co mamy, kogo kochamy i czym jesteśmy, jest ostatecznie poddane procesowi utraty.
Druga dotyczy granic naszej przynależności – od wczesnego dzieciństwa uczymy się, że istnieją relacje i przestrzenie, do których nie mamy dostępu, jak ta pomiędzy rodzicami, a potem każda inna więź, w której nie jesteśmy zaproszeni do uczestnictwa.
Trzecia z tych prawd jest chyba najtrudniejsza – uświadamia nam, że jesteśmy zależni. Że nie możemy dać sobie samym wszystkiego, czego potrzebujemy.
Nie potrafimy w pojedynkę stworzyć poczucia bezpieczeństwa, bliskości czy czułości – te dobra mogą przyjść tylko od innych ludzi. Każda z tych prawd uderza w naszą narcystyczną iluzję samowystarczalności. To dlatego tak często próbujemy je wyprzeć, zaprzeczyć im lub zneutralizować ich znaczenie.
Świadomość własnej kruchości, zależności i ograniczeń bywa trudna do zniesienia. Stąd bierze się potrzeba budowania obron – złożonych strategii, które mają chronić przed bezradnością wobec życia.
U ich podstaw leży często lęk przed odsłonięciem swojego „miękkiego brzuszka” - najbardziej wrażliwej części psychiki, która tęskni za troską, zrozumieniem i miłością. Chodzi o utrzymanie poczucia kontroli tam, gdzie w istocie panuje bezradność. To mechanizmy, które przynoszą chwilową ulgę, ale jednocześnie oddalają człowieka od prawdziwego kontaktu z sobą i z innymi. Bo tam, gdzie pojawia się dominacja, przemoc i symboliczna lub emocjonalna gra o władzę, znika możliwość wzajemności i intymności.
W relacjach przejawia się to często jako pozorna niezależność, chłód, ironia lub pogarda. Osoba chroniąca się w ten sposób nie pozwala sobie na bycie widzianą w prawdzie - z lękiem, tęsknotą, potrzebą bliskości. W ten sposób odcina dostęp do tego, co mogłoby ją naprawdę uleczyć. Paradoks polega na tym, że w imię obrony przed zależnością człowiek popada w jeszcze większą samotność.
Praca terapeutyczna nad takimi mechanizmami wymaga czasu i cierpliwości. Często dopiero w bezpiecznej relacji z psychoterapeutą człowiek może stopniowo porzucać swoje strategie kontroli i pozwolić sobie na doświadczanie bezradności bez poczucia upokorzenia. Odkrywa wtedy, że prawdziwa siła nie polega na dominacji, ale na zdolności do uznania własnych ograniczeń – że można być kruchym, zależnym i jednocześnie godnym szacunku.
Akceptacja faktów, od których próbujemy uciec – przemijania, wykluczenia i zależności – może stać się źródłem dojrzalszej formy wolności. Nie tej, która polega na zaprzeczaniu rzeczywistości, ale tej, która wyrasta z jej przyjęcia. Bo dopiero gdy przestajemy walczyć z tym, co nieuniknione, zaczynamy naprawdę żyć – w relacji z sobą i z innymi, bez masek, bez przymusu bycia silnym, z odwagą, by czasem po prostu być człowiekiem.